W chwili zagarnięcia przez Rosję Sowiecką wschodnich ziem polskich pamiętnego 17 września 1939 roku – miałem 12 lat życia i mieszkałem wraz z rodzicami: Ludwikiem i Heleną Powidzkimi w Łucku – wojewódzkim mieście na Wołyniu, gdzie ojciec mój był wówczas naczelnikiem 2-go Urzędu Skarbowego.
Kiedy ojca uprzedzono o grożącym aresztowaniu przez nowe władze sowieckie, porzuciliśmy w pośpiechu nasze 5-pokojowe mieszkanie przy ul. Sienkiewicza 40/3 i jedynie z walizkami uciekliśmy do miasteczka Uściług nad Bugiem, celem przedostania się przez graniczną rzekę Bug na zachód, na stronę niemiecką, do tzw. Generalnej Guberni, a konkretnie do rodziny mojej matki do Łukowa. Po szeregu nieudanych próbach przekroczenia granicy sowiecko-niemieckiej – w sposób legalny i nielegalny – pojechaliśmy do Grodna, gdzie zamieszkiwali wujek Kazimierz Milewski z ciotką Zofią Milewską z domu Łaska, siostrą mojej matki.
Wujek Kazimierz, podobnie jak ojciec, był zagrożony aresztowaniem, toteż wspólnie z nim próbowaliśmy przekroczyć nielegalnie granicę sowiecko-niemiecką w okolicach Czeremchy i Małkini na Białostocczyźnie. Ciotka Zofia nie chciała opuścić swojego mieszkania w Grodnie licząc, że być może jakoś przetrwa zawieruchę wojenną.
Przekroczenie granicy nie udało się, a to na skutek szalonego napięcia nerwowego matki, głębokiego śniegu i mroźnej zimy 1939/40 oraz licznych patroli sowieckich. Musieliśmy się wycofać do punktu wyjścia. Ryzykował dalej wujek Kazik wraz z przewodnikiem. Jak ustaliliśmy później został zatrzymany przez sowiecką straż graniczną, doszczętnie obrabowany, a po przetrzymaniu i odmrożeniu palców u nóg – o dziwo -przepuszczony na stronę niemiecką, skąd dotarł do Łukowa. Niestety, los tak chciał, że zmarł wkrótce po wydostaniu się z obozu niemieckiego.
Powróciliśmy więc niepyszni do ciotki Zośki do Grodna. Kiedy ona przekonała się, że aresztowanie też i jej nie minie – udaliśmy się całą czwórką do Lwowa, gdzie istniała możliwość zarejestrowania się na wyjazd do Generalnej Guberni do upragnionego Łukowa. Po zarejestrowaniu się u władz sowieckich w jakiś czas później, w nocy na “Piotra i Pawła” z 28/29 czerwca 1940 roku, zostaliśmy aresztowani przez słynne sowieckie NKWD, a po rewizji i innych szykanach, załadowani do bydlęcych wagonów i zesłani w głąb ZSRR do obozu pracy. Była to miejscowość Tri Rudki, położona w bezkresnych lasach i dzikiej puszczy w Maryjskiej SSR. Podróż nasza trwała tam, o ile pamiętam, około 2 tygodni, a warunki jazdy były straszne: niesamowity tłok, upał, głód, od czasu do czasu niewielki przydział solonych śledzi, a do tego brak wody do picia, zaplombowane wagony, wynoszenie zmarłych z wagonów niemalże na każdym postoju transportu, brak ubikacji itd.
W obozie pracy musieliśmy wszyscy bardzo ciężko pracować, w siarczystą zimę do -60 stopni i krótkie upalne lato do ponad +30 stopni, przy wyrębie drzewa i budowie leśnych przejść, głodni, wyczerpani, często chorzy na dezynterię, szkorbut, atakowani przez dzikie zwierzęta, jak niedźwiedzie, głodne wilki, natarczywe jadowite żmije, a i tygrys też się zdarzał, żarci przez roje kąśliwych komarów. Mieszkaliśmy w drewnianych domkach wpuszczonych w ziemię. Sowieckie straże wyszydzały nas, nasz naród i kraj, przy czym istniała odrobina współczucia ze strony starszych Rosjan czy nawet Maryjców. Przydział dzienny: 200 gram na osobę chleba, raz czy dwa razy w tygodniu w zależności od dostawy (najbliższa większa miejscowość 150-200 km) po dwie kostki cukru, od czasu do czasu olej czy margaryna. Od śmierci głodowej ratowało nas bogate runo leśne: najlepszej jakości grzyby, soczyste i słodkie maliny, przeróżne jagody leśne występujące w niespotykanej ilości, no i tak ważne drzewo na opał.
W sierpniu 1941 roku podpisano amnestię , dla obywateli polskich znajdujących się na terenie ZSRR w wyniku układu Sikorski-Majskij.
Jako rzekomo wolni, bo nie wszędzie pozwolono nam wyjeżdżać, udaliśmy się drogą wodną i lądową, znowu w makabrycznych warunkach, do siedziby Ambasady Polskiej (Rządu Polskiego w Londynie) w Kujbyszewie, skąd skierowano nas w cieplejsze strony i rejony koncentracji Polaków w ZSRR – do Kazachstanu. Tu z kolei dla odmiany zima do -30 stopni, lato zaś +60 stopni! Zamieszkiwaliśmy w glinianych lepiankach w stepowej miejscowości Uspienowka w kołchozie chyba o nazwie XII Part-Zjezd, później w rejonowej miejscowości Gergiewka, nad rzeką Czu u podnóża gór Tian-Szan, przechodzących dalej w pasmo gór Pamir, między miejscowościami Ałma-Ata (stolica Kazachstanu) a Frun-ze (stolica Kirgizji), a więc niedaleko granicy sowiecko-chińskiej! Powstały tu placówki Ambasady Polskiej. Jakiś czas pracował w nich mój ojciec.
Wiele państw, a przede wszystkim USA, Anglia, Kanada udzielały nam wydatnej pomocy, przesyłając rzeczy osobistego użytku, żywność i lekarstwa. Dzięki temu na jakiś czas “odżyliśmy” . W lipcu 1942 roku wyprowadzono poza granice ZSRR nowo-powstałe Wojsko Polskie, które potem dzielnie walczyło na Bliskim Wschodzie. Zerwano też zaraz stosunki dyplomatyczne pomiędzy Rządem Polskim a ZSRR. Do tego doszła tragiczna śmierć gen. Sikorskiego. Nastąpiła więc nowa fala aresztowań obywateli polskich pod rozmaitymi pretekstami – przeważnie za odmowę przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. Nie ominęło to nas.
W Kazachstanie nie było runa leśnego, goły step, wypalona słońcem ziemia, nawadnianie przydzielonych poletek kukurydzy kanałami, brak opału do ugotowania strawy, a więc wędrówki w daleki step po trzcinę opałową. Na stepie węże, na szczęście mniej jadowite, ale za to skorpiony. Zapasy odzieży wyprzedane na życie, leki skończone. I znowu odrobina współczucia ze strony nielicznych tu starszych Rosjan, podobnych jak my przesiedleńców sowieckich, no i miejscowych niektórych Kazachów i Kirgizów, przy pełnej wrogości młodzieży stalinowskiej. Pracowaliśmy więc dalej ciężko: ja jako poganiacz wielbłądów, bądź stróż konny kilkudziesięcio-hektarowego pola arbuzów (kawon) i niespotykanych w Polsce melonów, matka – stróżka nocna, ojciec – robotnik, potem był rachmistrzem oraz wykonywał jeszcze inne “zawody”. Choroby to przede wszystkim malaria, której i ja się nabawiłem przed samym wyjazdem do Polski. Prawdopodbnie pomogły mi 3 kolejne zastrzyki jakie zaaplikowała mi sowiecka lekarka w myśl zasady: wytrzymasz – przeżyjesz, nie wytrzymasz – zdechniesz… Przeżyłem!
W 1945 roku w wyniku starań ciotki Michaliny Łaskiej z Łukowa wyjechał do Polski mój kochany ojciec. Obdarty, wychudzony, w łapciach z łyka dotarł do Moskwy, gdzie go przebrano i wysłano do Łukowa. Tam też objął zaraz Urząd Skarbowy. Pomoc finansowa od taty i ciotki docierała do nas bardzo rzadko. Wiadomo też, że to, co przydzielał komunistyczny Związek Patriotów Polskich w ZSRR było kroplą w morzu. Zresztą obdzielano tym nielicznych polskich komunistów.
W 1946 roku w miesiącu czerwcu, a więc po 6 pełnych latach pobytu w ZSRR i około 25-dniowej podróży, znowu makabrycznej, lecz już z nadzieją i innymi jak poprzednio odczuciami, powróciliśmy jakby cudem wszyscy tzn. matka, ciotka ratująca nas często sprzedawanymi rzeczami od głodu, no i ja!
A więc nie zamarzliśmy na mrozie, nie rozszarpały nas dzikie zwierzęta, nie ukąsiła i jadowita żmija (przy definitywnym braku surowicy) nie przywaliło niefachowo ścinane, drzewo, nie wyniesiono nas martwych z transportu, nie pomarliśmy na przeróżne choroby, nie padliśmy z wycieńczenia i głodu, nie spaliło nas dokuczliwe, okrutne słońce Kazachstanu, nie wykończono i nie złamano nas w okrutnych więzieniach, nie ukąsił skorpion! A ile set tysięcy obywateli polskich – Polaków, Żydów, Ukraińców pozostało tam na zawsze w obcej dla nich ziemi? Opatrzność Boska czuwała nad naszą Rodziną!
W drodze powrotnej, podczas parogodzinnego postoju transportu, na stacji bodajże o dziwacznej nazwie Bezimiennaja, ja wygłodzony, wyczerpany, już 19-letni chłopiec, przepłynąłem wpław bardzo szeroką i znaną rzekę Syr-Darię wpadającą do morza, a właściwie jeziora Aralskiego. Tak wiele sił dodała mi świadomość powrotu do Polski, za którą potem tak często musiałem się wstydzić. Ojczyzny tak często niesprawiedliwej, opartej do niedawna na tamtejszych wzorcach, nakazującej milczenie na podobne tematy.
Skończyła się tułaczka po złej i obcej ziemi, skończył się w Polsce pseudo-socjalizm popierający bezmyślność i tępotę, a niszczący pod byle pretekstem to co mądre i pożyteczne; a ja żyję i mogę o tym mówić i pisać, ku pamięci dla potomnych. Nie sposób jednak opisać po 50 latach wszystkie te nieludzkie udręki na nieludzkiej ziemi. I tutaj odwołuję się do szerokiej literatury jaka ukazuje się obecnie w Polsce i za granicą. W każdym opublikowanym dokumencie, w każdym opowiadaniu, opisie zdarzeń czy wspomnieniach z tamtych lat znajduję swoją osobę, swoje przeżycia, i jeżeli one kogoś interesują głębiej – to niech po prostu czyta, a wszędzie niemal znajdzie mnie i to, co wyczytałby w tych moich wspomnieniach, gdybym je rozszerzył i uzupełnił.
Autor: Stanisław Powidzki
Źródło: “Nowa Gazeta Łukowska” 5/95
Dodaj komentarz