K. Krynicki
Siedlce. – Łuków.
Wyjrzyjmy na miasto.
Jedynem miejscem przechadzki Siedlczan, oprócz “Alexandryi”, jest szosa warszawska. Wyszedłszy nią po-za warszawską rogatkę, przekraczamy plant kolejowy i spostrzegamy zdala stacyą siedlecką.
Niedaleko od niej, w polu, pobudowano magazyny wojskowe.
Tuż przy drugim słupie wiorstowym, licząc od miasta, leży potrzaskana resztka grobowego kamienia. Jeszcze przed dwu laty wznosił się tutaj niewielki pomniczek, złożony z trzech kondygnacyi, ciosanych w jednym wielkim kamieniu i ozdobionych u góry krzyżem. W tem miejscu, więcej, niż dziesiątek lat temu, kobieta, słynna z piękności nietylko w Siedlcach, kulą rewolwerową ciąg młodego swego życia przerwała. Kiedym tak stał i myślał nad niezbadanemi kolejami żywota ludzkiego, jak deux ex machina, zbliżył się do mnie jakiś poważny członek siedleckiej “fajneberye” i pytał:
– Pan nie tutejszy? Pan nie wie, kto pod ten kamień leży? ja pana opowiem.
I opowiedział. A ja, na wiarę, słów jego, rozwlekle opowiadanie tu streszczam:
Pani S., której nazwisko na resztce pomnika odczytałem, z mężem nie żyła, a do dziecka, które przy nim w głębi Rosyi zostało, tęskniła całą siłą macierzyskiego uczucia. Gdy więc nadeszły święta Bożego Narodzenia, pani S, utrzymująca się ze znacznych odsetek swego sporego kapitału, posłała dziecku cenny podarunek, i dołączyła do niego list, podobno bardzo pięknej treści. Mąż podarunku dziecku nie oddał, ale odesłał go byłej małżonce wraz z listem od siebie, w którym ją obrzucał najwyszukańszemi obelgami.
Pani S. list ten otrzymała w chwili, gdy się wybierała na huczny bal w resursie. Chciała zagłuszyć w sobie ból moralny i nie porzuciła myśli uczestniczenia w zabawie, a list bez koperty tak chciało fatum – wsunęła za gors. Podczas tańca list wypadł. Ktoś niedyskretny podniósł, przeczytał i oddał takiemuż drugiemu, ten innemu, tamten zrobił to samo i t. d. Pani S. widziała, że jakieś pismo przechodzi z rąk do rąk, lecz nie przypuszczała, że ona jest jego właścicielką. Nareszcie znalazł się człowiek, który, oburzony bezwzględnością towarzyszy balu, list z eiżby wyrwał i właścicielce oddał.
To było o godzinie 2-giej w nocy, a już o 6-tej rano, przy drugim słupie wiorstowym, leżał trup nieszczęśliwej kobiety. Dziś w tem miejscu jest tylko kupa kamieni, pozostała z pomnika, bo w po-zaprzeszłym roku, podczas burzy, piorun uderzył w wierzchołek żelaznego krzyża. Trzeci rok od tego czasu mija, a nikt pomnika nie podźwignął, nikt też resztek nie uprzątnął – i tak leżą te kamienie, służąc ku powiększeniu osobliwości miasta, a kto wie, czy nie staną się źródłem jakiej legendy.
Wracamy do miasta. Tuż za skwerem, rozciągającym się prawie pośrodku głównej ulicy, słychać gwar wielki pomieszanych głosów. To bóżnica, więcej wyglądająca na wielką hallę targową, niż na dom modlitwy. Ogromny to gmach, bez stylu, jak prawie wszystkie bóżnice prowincyonalne.
Apteki, cukiernie, sklepy, – wszystko to takie, jak wszędzie na prowincyi lub na drugorzędnych ulicach Warszawy. Organn swego Siedlce nie posiadają, zdaje się, że nigdy nawet nie było tu tego rodzaju pożądań. Parę księgarenek zaspakaja potrzeby 12-tysiącznego miasta, które znalazło monografistkę w osobie ś. p. pani Ścisłowskiej.
Już chciałem stawiać kropkę, gdy przypomniałem sobie o słynnych niegdyś bułkach siedleckich, które wkradły się nawet do opisu “wyspy wszelkiej pomyślności”, gdzie, jak zapewnia redaktor “Momusa” :
“Gdy kto kichnie przy stole, zdarzenia nie tracą,
Sto tysięcy mu życzą i zaraz je płacą.”
*
Jadę dalej do Łukowa. Po drodze od czasu do czasu spotkać można niewielkie wyniosłości. To zwiastuny płaskowzgórza łukowskiego. Łuków nie stanowi wszakże jego punktu centralnego, leży raczej w jego jednym wierzchołku, gdyż całe płaskowzgórze stanowi trójkąt, prawie równoboczny, o wierzchołkach Łuków, Mrozy, Leopoldów przy drodze Łukowsko-Iwanogrodzkiej. Całe płaskowzgórze wyniesione mniej więcej na 500 do 600 stóp nad poziom morza, a najwyższym jego punktem jest las i bagno Jata, na gruntach wsi Jagodne, o 2 mile blizko od Łukowa, w kierunku północno – zachodnim. Od tej też Jaty rozchodzą się trzy działy wód: pomiędzy Wisłą i Bugiem, Wisłą i Wieprzem, Wieprzem i Bugiem.
Cala przestrzeń płaskowzgórza, którego zachodnia granica idzie od Mrozów na Stoczek i Żelechów do Leopoldowa, była niegdyś pokryta wielkiemi lasami; a że i spadek wód był bardzo mały, więc ilość bagien przeważała nad urodzajnym gruntem. Teraz mamy tu pełno torfowisk i, jak wiadomo, prawdziwe tu królestwo torfu, tego niedrogiego, ale też i nie wyborowego paliwa. Nazwy wsi: Turzec, Sarn6w, Wilczyska, Jelenie, Szyszki, Grabów, Olszyny i t. d., a wreszcie i Ryki, słynne z rybnego gospodarstwa, są śladami i gatunków rosnących tu drzew i rodzajów przebywających w puszczy zwierząt, a nawet ich głosów.
Od Siedlec do Łukowa droga wykręca się wprost ku południowi. Krajobraz prawie się nie zmienia; rzadkie i liche lasy iglaste lub liściaste, blotka, sapy, zagony wązkie, żmijowate. Po drodze spotykamy wsie drobno-szlacheckie; Helenów, Borki, Wyrki, Celiny i t. d., a na ściernisku gromady owiec najpospolitszych i najrozmaitszej barwy.
Stacya w Łukowie jest to gmach duży i porządny. Obok niego zaraz wyciągają się w kierunku południowo-zachodnim szyny, po których za godzin kilka wyruszyć miałem za interesem do Pilawy, na Iwanogród. Mam cztery godziny czasu, więc jadę do miasta, oddalonego od stacyi o dwie wiorsty. Wiezie mnie mieszczanin łukowski, odziany w sukmanę z samodziału z czarnemi taśmami przy kieszeniach, z tyłu umieszczonych pomiędzy gęstemi fałdami ubrania, które przypomina kształtem kurpiowskie kapoty; na przodzie szamerowania także czarne, z tej samej wełny może, która dała materyał na sukmanę. Jak monotonną jest kraina, przez lud tutejszy zamieszkana, tak też i jednolitem i jednostajnem jest ubranie jego.
Kościoły i cmentarze, to rzeczy, do których mimowoli myśl się nasza zwraca przy zwiedzaniu jakiegokolwiek miasta. Brnę więc po kostki w błocie, aby zaspokoić swą ciekawość i dotrzeć do końca miasta, gdzie cmentarz, niedaleko którego znajduje się kościół po-bernardyński. Gdzieś także w pobliżu miał być kopiec, sypany na mogile Jadźwingów, pobitych tu przez Bolesława Wstydliwego 1265 roku. Baliński w “Starożytnej Polsce” właśnie o tej mogile wspomina i ja też o nią zapytałem jakiegoś poważnego mieszczanina, z którym spotkałem się na ścieżce tak wązkiej i takiemi kałużami objętej, że chcąc się wyminąć, musieliśmy się objąć w pół i ostrożnie manewrować nogami, aby skutek był odpowiedni staraniom. Po tej komicznej przeprawie, zagadnięty mieszczanin zapewnił mnie, że są tu mogiły różne, np. Majewskich, Piotrowskich i innych, ale o Jadźwińskich nic nie slyszał, a przecież już 80 lat żyje. Chciałem się wdać w szerszą o przedmiocie mej ciekawości rozprawę, ale deszcz lać począł, więc mój znajomy, uchyliwszy czapki, podążył ku miastu, a ja z rozpiętym parasolem ruszyłem ku cmentarzowi, na który inaczej dostać się nie mogłem, jak przez parkan.
Tu odrazu wpadłem, jak na jakieś stare, wielkie, zaśmiecone i zapuszczone podwórko, zarosłe zielskiem po pas, w którem ginęły krzyże i tablice, dowody pamięci żyjących o zmarłych. Zaraz na wstępie straciłem dobre wyobrażenie o smaku mieszkańców Łukowa, którzy mogą znosić takie cudactwo, jak kaplica cmentarna. Najpobłażliwszy turysta nie przypisze temu budynkowi cech przybytków Bożych. Tak może wyglądała sernica soplicowska, tak się przedstawiają niektóre bawarye na Saskiej Kępie, zdobne (?) ganeczkiem po-nad nizkiemi drzwiami wchodowemi, i oknami, w których połowy nie są symetryczne, a szyby rzadko całe.
Idźmy dalej. Trudno-to wprawdzie kroczyć po zmiękłym gruncie, gdy do tego mokre zielska ziębią nogi, a deszcz, mimo parasola, twarz smaga. Podziwiam, jak tu ludzie trafiają do opłakiwanych, gdy ani jeden ścieżki wygracowanej niema; wszystko się skryło wśród wybujałej przyrody. Odgarniając i rękami i nogami niektóre kamienie, lub żałując, żem się z kosą nie wybrał na tę Bożą rolę, zdobyłem parę kwiatków stylu i ortografii. Exemplum:
“Tu spoczywa 8 dzieci, które opuściwszy rodziców w smutku pogrążonych familii Łukasik.”
Albo: “Te Pamyotke troskliwe szynowye stawyo.”
Czyżby autor ksztaleił na pierwszych pomnikach naszego piśmiennictwach i chciał przy
pomnieć społeczności początki jej literatury?
A tu smutny pomniczek:
“Pamięci Andrzeja Trojanowskiego, maszynisty dr. żel. Warsz.-Teresp., zmarłego 27 Maja 1886 r. z ran, odniesionych przy pełnieniu obowiązków służbowych w 29 roku życia.”
Iluż żywych ocalił ten człowiek swoją śmiercią, nie dążąc do celów ambitnych, lecz tylko “spełniając obowiązek.” Koledzy wystawili mu pomniczek, a Zarząd drogi żelaznej, nie ulega wątpliwości, wspaniale wynagrodził rodzinę zmarłego za Jego zasługę.
Oto groby rodziny Grodzkich:
“Alexemu Grodzkiemu, kapitanowi Legii Włoskiej, audytorowi majorowi b. Wojsk Polskich mającemu znak honorowy za 25 lat służby, zmarłemu dnia 22 Września 1855 roku.”
“Ignacemu Majewskiemu, oficerowi b. Wojsk Polskich, od r. 1832 naczelnikowi żandarmów, który w ciągu swego trudnego zawodu nie wycisnął ani jednej łzy żalu i narzekania, oprócz wylanych nad grobem przez oddających hołd jego prawości i szlachetności; zmarł 12 Października 1851 roku.”
* * *
Już pora wracać. Przedzieram się przez cmentarne pampasy, aż tu spostrzegam, że nawoływania do korzystania z ziemi odnosić zaczynają skutek. Oto obok grobów, w obrębie cmentarza, skrzętna ręka posiała len, który, jeszcze nie zebrany, smutno pochylił główki pod ulewą. Z pociechą w duszy znowu przejeżdżam przez parkan i po kwadransie znajduję się w kościele pobernardyńskim. Wysoka świątynia, dzięki swoim wieżycom, zdala już jest widzialna, ale też i temi wieżycami ogranicza się osobliwość kościoła. Wewnątrz nie zachwycają oka ani bohomazy na feretronach (przenośnych ołtarzykach), ani malowania nad prezbyteryum, ani wielkie białe pokostowane figury, z wysokości głównego ołtarza patrzące na modlących się mieszczan i chłopków.
Nad głównym ołtarzem dwa serca pałające i napis: “Cudów Twoich świadectwem pałamy.”
Rok 1765 świadczy, że od 120 lat ogień serc tych jeszcze nie strawił.
Zresztą kościół ubogi, choć duży. Może największe jego bogactwo stanowi postać Pana Jezusa w srebrnej sukience, umieszczona w szklanym domku przed Sanetissimum. Jedna nawa z ośmiu ołtarzami, z których jeden poświęcony Św. Antoniemu, a przy drugim, jako osobliwość, dziad pokazuje antepedium z paciorków, wreszcie sufit popękany – to wszystko. Wynosi się tylko wrażenie ubóztwa wszechstronnego i opuszczenia, choć kościół ma dopiero 100 lat z górą, a od zniesienia zakonu tylko ćwierć wieku minęło.
Mury, otaczające kościół, także się chylą.
W bramie spotkalem się z parą ludzi już niemłodych, dźwigających chłopca lat może piętnastu. Malaryczny wygląd niesionego nasuwał myśl o niszczącej go zimnicy. Rodzice, nieśli swego jedynaka do Kościoła przed ołtarz Ś-go Antoniego, bo “już mu nic nie pomaga, ani okurzania, ani odczynianie uroku, a tu ksiądz jak przeczyta coś nad chłopcem i stulę położy, to może i choroba przeńdzie” – tłómaczyła matka. Chłopiec tymczasem stękał, że go boli, więc się zatrzymali, a jam go trochę zbadał, i mając nieco wprawy w tych rzeczach, jako przebywający przez lat kilka między ludem wiejskim, przekonałem się, że chory ma febrę. Poleciłem chinę, opowiedziawszy wszystkie okoliczności użycia o ile można najdokładniej; rodzice mi podziękowali i powtarzając sobie: “china… china…”, z wypoczętym synem powędrowali do kościoła.
Kościół po-bernardyński leży już za miastem, które, podobnie jak Opatów, przez Krzysztofa Szydłowieckiego murami opasane było. Dziś z obwarowań śladu niema, jak niema i wspomnienia po Templariuszach, których podobno (?) tu Bolesław Wstydliwy osadził (na podobieństwo Krzyżaków), aby kraju od napaści Jadźwingów bronili i rabusiów na wracali.
Luków był jednym z najbardziej ku Jadźwingom wysuniętych punktów tej krainy i dlatego posiadał już w wieku XIII osobnego kasztelana, którego podkomendni mieli często z łukami do czynienia i może dlatego ten pierwiastek w nazwie miasta się utrzymał.
Całe miasto brukowane, lecz nie znać tego bruku z pod grubej warstwy błota, gromadzącego się tutaj oprócz innych przyczyn i dlatego, że Łuków leży w nizkiej dolinie rzeczki Krzny. Zanim rzeczka ta podąży do Bugu, aby swe wody z nim połączyć, rozlewa się tu niewielkim strumieniem, okrążającym tylko z jednej strony miasto.
W mieście są dwa rynki i coś nakształt skweru. Nieopodal pierwszego, bliżej kolei, stoi kościół po-pijarski. Przed kościołem Chrystus z krzyżem, zupełnie taki sam, jak u Ś-go Krzyża w Warszawie, świeżo odnowiony, mile sprawia wrażenie. Wewnątrz – nic szczególnego nie widać. Pijarzy, osiedli w Łukowie od r. 1695, szkoły tu utrzymywali. U nich wychował się znany botanik Krzysztof Kluk, który żywota w Ciechanowcu dokonał. Szkoły od r. 1821 przekształcono na wojewódzkie, i wtedy pobierał tu nauki filozof, Bronisław Trentowski.
Co się tycze przeszłości Łukowa to jeszcze dodać należy, że często tu gościli królowie w czasach jagiellońskich, bo osada ta leżała na drodze z Krakowa do Wilna i, podobnie jak Kozienice, szczęśliwemu położeniu dużo w swym rozwoju zawdzięczała.
Dzisiejszy Łuków ma około 8,000 ludności, ma się rozumieć zaledwie 2,000 chrześcijan, dwa kościoły, szpital, dwa rynki, dużo sklepów żydowskich, mało chrześcijańskich, i cukiernią do wszystkiego.
*
O piątej byłem na stacyi, wzniesionej nad poziom morza Bałtyckiego na 519 stóp. Pociąg z Brześcia nadbiegł, pasażerowie wysypali się jedni na posiłek, inni aby kupić bilety do Iwangrodu i dalej jechać ku Radomiu, ku Kielcom. Do tych ostatnich przyłączyłem się i zająłem miejsce w wagonie antysemickim: nie było tam ani jednego żyda.
Nic przeszło dziesięciu minut-stajemy. To także stacya Łuków, ale drogi Łukowsko-Iwangrodzkiej. Przy stacyi len, za stacyą szosa, prowadząca do Radzynia. Dalsza droga dziwnie smutna, jednostajna. Jedziemy prawie po skraju łukowskiego płaskowzgórza; grunt wciąż faluje; przebiegamy po nasypach, gdzie niższe położenie. Torfowisk wszędzie dosyć, ziemia biedna, zagonki wązkie i dlugie, lasu mało, płaszczyzn dużo czarnoziemu ani poświeć. Im zaś bliżej Iwangrodu, tem wód stojących więcej, gdy wprzód spotykaliśmy rzeczki: przed Krzywdą przecięła nam drogę Bystrzyca, ale nie ta, co płynie pod Lublinem; tamta wpada do Wieprza, nowa nasza znajoma łączy się z Tyśmienicą; zaś pomiędzy stacyą Krzywdą i Leopoldowem (Rossoszem) wysrebrza się Okrzejka, która płynie Wprost do Wisły. Takim sposobem okazuje się, żeśmy dział wód między Wisłą i Wieprzem przepłyneli w poprzek.
Od Leopoldowa, gdzie ostatni posterunek łukowskich wyżyn (około 400 stóp), zjeżdżamy na dolinę Wisły. Mijamy Ryki, a zwierciadlane wody stawów odbijają w sobie szarzejące obłoki na tle ponurego nieba. Deszcz przestał padać już zaraz za Łukowem, ale w towarzystwie jakaś ociężałość panowała, nikt się nie odzywał, tylko w jednym końcu wagonu szmer przyciszony słyszeć się dawał. Nikt pewno nie przypuszczał, że szmerek ten urosnąć miał w chwilową walkę językową.
Jak do tego przyszło?
W ostatnim przedziale wagonu siedziało osób cztery: jakaś panienka, wyglądająca na nauczycielkę, i trzech mężczyzn, jeden poważniejszy, a dwu młokosów. Dwaj młodzi rozmawiali ze sobą i z pod oka rzucali spojrzenia na panienkę która z książką w ręku zdawała się na to nie zwracać uwagi; jegomość poważny spoglądał na sąsiednią trójkę i widać doszedł do przekonania, że ma przed sobą dwu podrzędnego gatunku donżuanów. Jeden z młodzików zaczął coś dogadywać panience, a drugi, w mundurowej czapce kolejarza, uśmiechał się pod wąsikiem. Zaczęła się więc rozmowa:
P. poważny. Co pan robisz, fe! to nieprzyzwoicie. Pani jedzie spokojnie i widać, że nie życzy
sobie znajomości i rozmowy, kiedy zagłębiła się w swojej książce.
Panienka zarumieniona dziękuje wzrokiem swemu obrońcy.
Młodzik w kapeluszu znowu coś szepce, panienka sięga po chusteczkę, pan poważny po raz drugi przywołuje donżuana do porządku.
Kolejarz. Panie, proszę się do mego przyjaciela nie wtrącać. My jesteśmy oficyalistami drogi
żelaznej i wiemy bez pana, co nam wolno.
Ktoś w środku wagonu. Fiu, fiu, czapka przemówiła.
Kolejarz. Ta czapka zasłużona.
Drugi ktoś. Nieprawda, bo nowa. Zasłużona – to zatłuszczona.
Towarzystwo. Ha! ha! ha !…
Pan poważny siedzi cicho, jakby zgromiony; młodzik w kapeluszu znowu zaczyna wojnę podjazdową, towarzystwo z wagonu podejrzewa, że pan poważny zląkł się groźby kolejarza.
Tymczasem kapelusznik nachyla się i wprost do ucha panienki coś mruczy; panienka ponsem się
oblewa i łzy ociera.
Pan poważny wstaje i, podniosłszy prawicę, mówi spokojnie, ale stanowczo:
– Jak mi się jeszcze raz odezwiesz, to tak cię palnę w zęby, żę pod ławkę wpadniesz.
I stał się dziw: kapelusznik zaniemówił, kolejarz przestał wierzyć w moc swojej czapki, towarzystwo się roześmiało szeroko, a ktoś ze środka znowu rzekł:
– A toś mu pan obiecał!
P. poważny. Tak, jakbym dał, tylko pięciu palców na gębie nie ma.
Do Iwangrodu dojechaliśmy, rozmawiając o wybornem zachowaniu się pana poważnego, i dziękując mu za obronę napadniętej panienki. Młokosy jednak nie tracili nadziei powetowania swojej obrazy, bo gdyśmy zasiedli w bufecie stacyjnym do herbaty, kolejarz zbliżył się do pana poważnego i rzekł:
– Pan nie wiesz, kogo obraziłeś… To jest hrabia Kunicki.
Na to pan poważny:
– Najprzód pan wiedz, że takich hrabiów na świecie niema; powtóre, że czy hrabia, czy nie-hrabia, jeśli tylko nieprzyzwoicie się zachowuje i głupotę swoją wystawia na pokaz, to i on, i jego sprzymierzeńcy mogą być pewni, że prędzej-później po karku dostaną. Bądź, pan zdrów i poradź, panu hrabiemu, aby mi się pod rękę nie nawijał.
Już przy pierwszych słowach opiekunowi “hrabiego” strasznie zrzedła mina, a gdy poważny jegomość skończył swą perorę, dwójka donżuanów gdzieś znikła i jużeśmy jej później nie widzieli.
Wkrótce pociąg wiózł mnie ku Pilawie, gdzie mnóstwo mieszkań letnich, a grzybów!… prawdziwie jak po deszczu. Rydze różowieją w cieniu licznych lasów i gospodyni z willi ładne zapasiki na zimowe miesiące robić tu mogą.
Po upływie doby byłem znowu w Warszawie.
Autor: K. Krynicki
Źródło: Czasopismo Ilustrowane Tygodniowe “Kłosy” No 1210 Warszawa 25 sierpnia / 6 września 1888 r. TOM XLVII
W tygodniku ilustrowanym “Kłosy” był publikowany cykl felietonów pod tytułem “Z wycieczek po kraju”. Powyższy artykuł prezentuje jeden z nich dotyczący Siedlec i Łukowa.
Dodaj komentarz