Pożary od zawsze towarzyszyły ludziom. Płonęły zarówno małe osady, większe wsie jak też duże miasta. Ogień powodował ogromne straty materialne, ograniczał rozwój społeczny, kulturalny i handlowy miast i miasteczek. Powodował głód i biedę.
Szybkiemu rozprzestrzenianiu się pożarów sprzyjało wiele czynników – drewniana, gęsta zabudowa, krycie dachów strzechą, utrudniony dostęp do wody, brak zorganizowanych straży pożarnych oraz odpowiedniego do gaszenia sprzętu. Także postawa samych mieszkańców, często ratujących tylko swoje mienie, zarówno przed pożarem jak i kradzieżą, opóźniała czy wręcz uniemożliwiała skuteczną walkę z żywiołem.
W minionych wiekach większe i mniejsze pożogi nie omijały Łukowa ani okolicznych wsi. Kroniki podają, że Łuków spłonął doszczętnie w 1264 roku po bitwie Bolesława Wstydliwego z Jadźwingami. W 1533 roku miasteczko, wtedy już dość obszerne i gęsto zabudowane, zgorzało do tego stopnia, że Zygmunt I darował mieszkańcom podatki na dwa lata, a niektórym nawet na kilkanaście lat. Kolejny duży pożar objął miasto w 1656 roku, kiedy na Łuków najechały wojska Rakoczego. Spłonęła wtedy większa część miejscowości, wraz z zamkiem, kościołem i ratuszem. Przed pożarem Łuków liczył 200 domów, a po nim, w czasie lustracji w 1659 roku było ich zaledwie 37. W XIX wieku ogień pustoszył miasteczko tyle razy, że Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia bardzo niechętnie przyjmowały asekurację od jego mieszkańców.
W 1881 wybuchły co najmniej dwa duże pożary. Jeden z nich, mniejszy miał miejsce w kwietniu a drugi 20 lipca.
Był to gorący, suchy dzień. Około godziny 15 większość mieszkańców znajdowała się w swoich domach, chcąc uniknąć upałów. Nagle rozległy się kościelne dzwony i okrzyk „Gore !” rozległ się w całym mieście. Przerażeni mieszkańcy pamiętający pożar sprzed kilku miesięcy wylegli na ulice. Pożar powstał na strychu domu Krasuskiej, na ulicy Podwalnej, w północnej części miasta. Stąd szybko przeniósł się na posesję Różyckiego, a następnie, nie napotykając oporu przeniósł się na sąsiednie domy i budynki gospodarcze. Płomienie objęły obszar zamknięty między ulicami Podwalną, Pijarską, Skwerną i Siedlecką. Południowy wiatr przesuwał ogień w kierunku Zapijarskiej, Ogrodowej i Międzyrzeckiej. Kwadrat zamknięty tymi ulicami i polem dochodzącym do stacji kolejowej przestał istnieć.
Na ratunek przybyły sikawki: miejska, kolejowe – ze stacji terespolskiej i nadwiślańskiej, z fabryki sztyftów i kopyt p. Tittenbruma, a także z odległej o 8 wiorst Domaszewnicy. Wodę czerpano z Krzny. Do walki z żywiołem skierowano 40 robotników kolejowych i 50 żołnierzy z miejscowego garnizonu.
Według różnych źródeł dach nad głową straciło do 500 do 700 mieszkańców. Różne są także szacunki co do ilości spalonych domów – jedne gazety z tego okresu podają, że spłonęło 40 domów i 10 częściowo, inne mówią o 150 domach. Trudno dziś zweryfikować te liczby.
Wszystkie gazety, dość szeroko rozpisujące się o tym wydarzeniu zwracają uwagę na zachowanie się mieszkańców Łukowa. Na brak troski o ochronę przeciwpożarową, brak wyciągania wniosków z wcześniejszych wydarzeń, zainteresowanie tylko własnym mieniem oraz kradzieże towarzyszące pożodze.
O wydarzeniach w Łukowie rozpisywały się gazety nie tylko lokalne, ale też warszawskie, a wzmianki o klęsce umieszczały też tak odległe czasopisma jak Kurjer litewski.
Pożar Łukowa
Miasto powiatowe gubernji siedleckiej Łuków nawiedzone zostało, w przeciągu niespełna trzech miesięcy, po raz drugi straszną klęską pożaru. W dniu 28-ym kwietnia r. b. pastwą płomieni padło 22 domów ze wszystkiemi zabudowaniami gospodarskiemi.
Onegdaj znów, o godzinie wpół do trzeciej po południu, mieszkańcy Łukowa zaalarmowani zostali złowieszczym krzykiem „gore!”
Kłęby dymu pokryły całą północną część miasta, sięgając aż do stacji kolei. Pożar wybuchł w domu p. Krasuskiej przy ulicy Podwalnej, na strychu. Ztad ogień przeniósł się na sąsiednią posesję p. Różyckiego i nie znajdując oporu lotem błyskawicy pochłaniał dom za domem… Płomienie objęły cały obszar, zamknięty w kwadracie pomiędzy ulicami Podwalną, Pijarską, Skwerną i Sieclecką. Wiatr południowy sprzyjał szalejącemu z gwałtowną siłą żywiołowi… W godzinę ogień pochłonął wyżej wymienioną miejscowość!.. Pominąwszy przestrzeń stanowiącą dość obszerne bagno z zaroślami i rząd domów, iskry przedostały się w kierunku również północnym na domy odległe na 500 kroków. I tu płomienie znalazły dla się pastwę. Dom po domu padał w gruzy… Trzy strony czworoboku, zamkniętego pomiędzy ulicami Zapjarską, Ogrodową, Międzyrzecką i polem przytykającem do stacji kolejowej, przestały istnieć. Na ratunek przybyły sikawki: miejska, stacji koleji terespolskiej, nadwiślańskiej, miejscowej fabryki sztyftów i kopyt p. Tittenbruna i Sp., wreszcie sikawka z Domaszewnicy, odległej o 8 wiorst od miasta. Wodę dostarczała o 500 kroków od miejsca wypadku położona rzeczka Krzna i kilka miejskich studzien. Środków więc ratunkowych nie brakło. Lecz gdzie nie rządzi rozsądek, tam siła nie wiele pomoże… Smutny zaiste fakt, iż mieszkańcy nie rozumieją własnego interesu, miast bowiem kierować swe siły ku zarodkowi ognia, kłaść tamę niszczącemu żywiołowi i nie dopuszczać do dalszego rozszerzenia się, z bardzo odległych domów wynoszą swe rzeczy tylko i powiększają zamieszanie! Możnaby usprawiedliwić podobne postępowanie tam, gdzie jest zorganizowana straż, lecz tam gdzie ratunek polega na wzajemnej pomocy, na podaniu ręki nieszczęśliwemu bratu, nie można myśleć tylko o sobie!. Niewiele więc pomogły dość liczne środki ratunkowe. To też wyschłe od słońca drewniane domy i stodoły, pokryte po części słomą, zapalały się jedne po drugich z niewypowiedzianą szybkością. I tak ogień nader szybko w półtrzeciej godziny dokonał dzieła zniszczenia… Ocalone od ognia ruchomości zostały prawie wszystkie rozkradzione. Spaliło się do szczętu czterdzieści domów ze wszystkiemi zabudowaniami gospodarskiemi, jedenaście w części spalonych, w części rozebranych. Około 500 osób pozostało bez dachu i chleba! Straty wynoszą około 50,000 rs., z tych 28,000 w zabezpieczonych nieruchomościach (ubezpieczenie gubernjalne). Dodajmy do tego iż ludność zamieszkała tutaj jest biedną: są to przeważnie urzędnicy, pracujący ciężko na kawałek chleba i uboga klasa mieszczańska. Straszny obraz przedstawiają sterczące gołe kominy i spopielałe gruzy!.. Na poblizkich placach widzimy tu i ówdzie rozłożone rzeczy a na nich nieszczęśliwych pogorzelców, opłakujących stratę swego mienia!.. Gdy ogień już skończył swe dzieło, około godziny 7-ej wieczorem dały się słyszeć krzyki: „kościół się pali!”. Alarm ten jednak był fałszywy spowodowany został mylnem zrozumieniem refrakcji światła słonecznego, padającego na wieżę kościelną, w połączeniu z dymem, który jeszcze wznosił się od pogorzeli do sąsiedniego gmachu kościelnego (…)
Z Łukowa piszą do nas dnia 22-go lipca: Piszę pod wrażeniem świeżej klęski, jaka, znów dotknęła nieszczęśliwe nasze miasto, a klęska to nie mała, gdy się złoży pożar, który dotknął nasze miasto w końcu kwietnia i pogorzel obecną. Nim opiszę rozmiar i powstanie ognia, pozwólcie, że za waszemu pośrednictwem zwrócę się do ogółu rodaków o jaką ta-ką pomoc dla nieszczęśliwych pogorzelców, pomoc doraźną i szybką, bo setki ludzi biednych pozostało dziś bez dachu i kawałka chleba, a okoliczni mieszkańcy są za ubodzy, aby pośpieszyć z ofiarami, więc słusznie obawiać się należy strasznej nędzy, a może i głodu. To co najbardziej leżało na sercu, wypisałem najprzód, wbrew może przyjętemu zwyczajowi we wszystkich tego rodzaju korespondencyach, których autorowie po opisaniu dopiero klęski, zwracają się do czytelników z odezwą o miłosierdzie… Czytajcie jednak dalej i przekonajcie się, że odezwa moja jest słuszna. Onegdaj to jest 20-go lipca w czasie strasznego i duszącego upału, około godziny 3-ej po południu, gdy wszyscy prawie mieszkańcy znajdowali się w domach, a tylko gdzie niegdzie zmuszony koniecznością przechodzień przechodził ulicą, unikając palących promieni słońca, rozległ się okrzyk: gore! i wnet dzwony kościelne uderzyły na trwogę. Przerażeni mieszkańcy, mając świeżo w pamięci pożar kwietniowy, wybiegli z domów. Okazało się, że ogień powstał na ulicy Podwalnej w północnej części miasta w domu parterowym p. Krasuskiej. Łuków na wstyd i nieszczęście jego mieszkańców nie posiada straży ogniowej, nim więc urządzony został jaki taki ratunek, płomienie przeniosły się na zabudowania sąsiedniej posesyi p. Różyckiej, a potem zapalały się domy i budowle gospodarcze jedne za drugimi i wkrótce szalejący żywioł tem straszniejszy, że dzień był upalny i suchy, ogarnął znaczną część miasta zawartą między ulicami Pijarską, Siedlecką, Skwerną i Podwalną. Aż dotąd panowała cisza w powietrzu, dopiero z powstaniem ognia zerwał się wiatr, który jak wierny towarzysz zniszczenia dopomagał pożarowi w dalszem szerzeniu się i trawieniu suchych jak pieprz budynków. Już pożar trwał na dobre, gdy przybyło pięć sikawek a mianowicie: tutejsza miejska, kolei terespolskiej i nadwiślańskiej, miejscowej fabryki sztyftów i wreszcie najpóźniej sikawka ze wsi Domaszewnicy, o milę odległej od Łukowa. Sikawki te przybyły za późno, aby można było ugasić rozwinięty już na dobre ogień; wody nie brakło, bo studnień w Łukowie dosyć i w pobliżu płynąca rzeka Krzna także dostarczała wody; zalewanie jednak płomieni, chociaż z pięciu sikawek nic pomagało wiele; tu już potrzeba było myśleć o opanowaniu ognia, ograniczeniu jego przestrzeni, przez rozebranie znajdujących się na drodze łuny pożarnej, budynków. Z kolei terespolskiej przybyło 40-u robotników, blizko 60-u żołnierzy z konsystującej tu brygady artylleryi także pośpieszyło z pomocą, do nich przyłączyło się kilkunastu energicznych i zdeterminowanych mieszkańców i taka to dość poważna siła zajęła się ratunkiem. Niestety! najlepsze siły bez stosownej organizacyj, bez przewodnictwa utrzymującego karność i porządek niewiele pomogą, gdyż każdy był ożywiony jak najlepszemi chęciami, a nie wiedział co przedsięwziąć, gdzie stanąć, dokąd pójść. Do tego wszystkiego, ogół mieszkańców Łukowa, pomimo niedawnej, świeżej prawie, pogorzeli, w czasie której można było nabrać doświadczenia, zamiast ratować, płakał, biadał, lamentował, byli tacy, którzy potraciwszy głowy, wprost przeszkadzali innym w ratunku, dowodząc, że to się na nic nie zdało, że wszystko spłonąć musi, takie przeznaczenie, taka wola boża… Ludzie ci, a było ich sporo, robili wrażenie obłąkanych i krzykami swemi, niekiedy znów osłupieniem, paraliżowali rzeczywiście najlepsze chęci dzielnych obrońców. W każdym jednak razie ratunek był i już się cieszono, ze straty na tem się ograniczą. Tymczasem szalejący wiatr nad spodziewanie wszystkich przerzucił iskry na dalszą część miasta oddzieloną od płonącej bagnem i zaroślami w odległości blizko sześciuset kroków. W jednej chwili ujrzano na ulicy Ogrodowej płomienie; ratujący więc i sikawki zostały rozdzielone, a nim przybiegli na miejsce już się paliło kilka domów, po większej części drewnianych, na ulicach: wspomnionej Ogrodowej, Zapijarskiej i Międzyrzeckiej. I tu nie zdołano opanować ognia, chociaż rozebrano kilka budynków drewnianych i parkanów. Spaliło się w niespełna trzy godziny w biały dzień pięćdziesiąt dwa domy mieszkalne ze wszelkiemi budynkami gospodarczemi, a bez dachu i chleba pozostało 700 osób. Oprócz nieruchomości spaliły się i ruchomości, jak sprzęty, odzież, pościel, a nawet inwentarz u niektórych mieszczan. Ruchomości, które zdołano wynieść, aż wstyd wyznać, zostały po większej części rozkradzione. Przy każdej klęsce, przy każdym pożarze, złodzieje nikczemni, niby kruki na polu bitwy, znajdują dla siebie żniwo; widziano w czasie pożaru kilku złodziei znanych, z okolicznych wsi umyślnie na połów przybyłych, trudno się jednak było nimi zajmować w obce myśli o ratunku; a jednak gdyby była straż ogniowa ochotnicza, rozdzielona na pewne grupy, z których jedna strzegłaby porządku i nie dopuszczała złodziei, korzystanie z cudzego nieszczęścia byłoby dla tych łotrów trudne a nawet prawie niemożebne. Doprawdy nie pojmujemy obojętności Łukowian. a raczej lenistwa, czy też apatyi, że dotychczas pomimo tylu klęsk ogniowych, pomimo wzoru, jakie miastu powiatowemu dały małe osady, jak np. Krośniewice, nie zorganizowali straży ogniowej ochotniczej. W ciągu niespełna kwartału w dwóch pożarach spaliło się w Łukowie do stu domów mieszkalnych. (…) W bieżącem stuleciu ogień niejednokrotnie niszczył miasto, a ostatnich kilka pożarów spowodowało, że Towarzystwa Ubezpieczeń od ognia, niechętnie przyjmują asekuracyę od mieszkańców Łukowa. Pożary i różne klęski dotykają całą okolicę naszą w pobliżu Łukowa. Tej samej nocy po strasznej pogorzeli, niedaleko od miasta, we wsi Las, spalił się dom włościanina ze wszystkiemi zabudowania-mi gospodarczemi; na drugi dzień tuż pod samym Łukowem zapaliła się stodoła i spłonęła do szczętu; na szczęście ogień nic przeniósł się na inne budowle. Zgliszcza pozostałe po pożarze środowym tliły się jeszcze przez całą noc a następnie i cały dzień czwartkowy, co powiększało jeszcze straszliwy żar dnia lipcowego; nad wieczorem dopiero zaczęły się zbierać chmury; powietrze było przesycone elektrycznością, należało się spodziewać burzy. Jakoż wkrótce nastąpiła ulewa, która ugasiła płonące zgliszcza; lecz deszcz też zmoczył wielu pogorzelców, którzy nie mieli gdzie się schronić. W czasie burzy piorun uderzył w dom dróżnika Nr. 44, tuż przy plancie odnogi kolei Nadwiślańskiej, położony o wiorstę od stacyj Łuków. W mieszkaniu znajdowali się oprócz dróżnika i jego żony, dwaj włościanie, którzy zaskoczeni burzą w drodze, szukali schronienia. Otóż jeden z nich Michał Sadło został rażony na miejscu, i pomimo wszelkich środków ratunku więcej już nie powstał; drugi zaś Wojciech Domański otrzymał kontuzyję w prawą nogę i ogłuchł zupełnie na prawe ucho. Piorun wpadł do izby przez druty telegraficzne przeprowadzone do mieszkania dróżnika. Ulewa i burza zrobiły niemało szkody w okolicy, żyto leżące na garściach w miejscowościach spadzistych, popłynęło z rwącą wodą, jaka przez chwilę literalnie zalewała pola, zdawało się, że nastąpiło oberwanie chmury. Zresztą gdyby nie burza wczorajsza, o której klęskach i szkodach nie mogłem jeszcze zebrać wiadomości, myślę jednak, iż są znaczne, żniwa odbywają się w okolicy Łukowa bardzo pomyślnie, i możemy liczyć na wcale niezły plon żyta i pszenicy, chociaż jarzyny zwłaszcza okopowe powinny być lepsze. Dałby Bóg, aby urodzaj był obfity, może wówczas wszystko stanieje, a i niejedna dłoń hojnie się otworzy dla nieszczęśliwych pogorzelców Łukowa, których raz jeszcze przypominam pamięci i sercu wszystkich… Niesobie
Z dziwną apatyją bierzemy pióro do ręki. Miasto za miastem się pali, Mińsk, Korzec, Łuków w gruzach, zewsząd wołania o pomoc, o ratunek, o kawałek chleba, a sposobów tego ratunku społeczeństwo nie ma, bo źródło składek, zbieranych jednocześnie na dwadzieścia różnych, a równie ważnych celów… nie może być bezdenne tam, gdzie kieszenie średniej klasy, jedynie ofiarnej, nie są ani głębokie, ani pełne. Panowie już nie składają nic na ołtarzu ogólnym, lud a jeszcze nie składa i nie ma składać sposobności, przy dzisiejszych urządzeniach gminnych. Cóż tutaj robić? Spali się jeszcze miast dziesiątek, wsi setek parę, potem przyjdzie słotna jesień, mroźna zima, wilgotna wiosna, pożary przycichną, a razem z nastaniem lata, znowu rozgorzeją na niebie łuny, a miliony rubli powszechnego majątku pójdą z dymem. I tak co rok… Towarzystwo ubezpieczeń dzień w dzień dostaje o po 300 ubezpieczeń nowych, ale i ono tracić nie może na pewne, więc coraz ostrożniejsze w przyjmowaniu ubezpieczeń i niejeden człowiek dobrej woli musi pójść z kwitkiem, jeżeli mieszka w drewnianym, miękko krytym domu. Tedy w ciężkiej potrzebie wołamy o najśpieszniejsze przeszacowanie zabudowań po małych miasteczkach, ubezpieczanych z obowiązku w Towarzystwie rządowem, przed wielu laty i po cenach dziś na żart wyglądających; wołamy o przymusowe ubezpieczenie ruchomości, a już najprzód o systematyczną, ale najenergiczniejszą organizacyę ochotniczych komend. pożarnych. Nim rady miejskie przyjdą, inicyatywa leży w ręku administracyj, mającej w dyspozycyj środki wszystkie i materyalne i moralne. Tymczasem w Łukowie np. beczki były porozsychane i wymiarów miniaturowych, sikawki miejskie działać nie chciały, siłę zbrojną, po wielu instancyach zarekwirowaną, wydelegowano przeważnie do obrony mienia osób sądowych, a pomimo blizkości Siedlec i chwilowej obecności naczelnika gubernii przy pożarze, nie skomunikowano się na razie, ani z załogą Siedlecką, ani z tamtejszą strażą ogniową, która dopiero w cztery godziny po wybuchu pożaru mogła być dostawioną. Więc choć do pomocy jednej pracującej sikawce łukowskiej przybyta, sikawka stacyjna i również dobra sikawka z dóbr Domaszewie, o milę odległych, rozwiało się z dymem 150 domów, ruchomości masa i zapasów gospodarskich. Dzielnica żydowska oszczędzona, bo wiatr ją ocalił, inaczej całe miasto w popiołach by leżało. Obraz smutny, a takich co tydzień parę by kreślić trzeba. Przecież w Korcu spaliło się bodaj 40 ludzi!
Autor: Magdalena Bilska
Źródło: Serwis internetowy Zastawie i Ziemia Łukowska
Serdecznie dziękujemy Pani Magdalenie Bilskiej za udostępnienie artykułu.
Dodaj komentarz